sobota, 14 lipca 2018

Są takie dni, kiedy wszystko zaczyna mnie męczyć. I wcale nie dlatego, że nagle zgubiłam sens życia, nie wiem co ze sobą zrobić czy tips mi odpadł. Nie.
Najczęściej dlatego, że przez relatywnie długi okres czasu doświadczam stresu, którego nie mam możliwości z siebie wyrzucić w żaden odpowiadający mi sposób. Zwykle dobrze pracuje mi się pod presją, osiągam satysfakcjonujące mnie wyniki. Pod warunkiem, że po powrocie do domu mogę wziąć kąpiel w czystej wannie, poczytać w spokoju książkę, otworzyć okna i przewietrzyć w domu, tak po prostu. I kiedy takie klasyczne urwanie głowy dopadło i mnie, kiedy okazało się, że muszę po powrocie do domu zrobić coś, posiedzieć przy komputerze nie dla rozrywki, poświęcić swój czas na osiągnięcie jakiegoś wyimaginowanego wywindowanego przez społeczeństwo life goal'a stwierdziłam- "so what, ja nie napompuję karimaty?" i zabrałam się do roboty. Szło by mi dość dobrze, gdyby nie to, że moja cudowna współlokatorka przygruchała sobie kochasia, który wprowadził się do naszego mieszkania i z cudownej współlokatorki zmieniła się w koszmar z piekła rodem. W sumie miałabym pewnie bardziej wywalone, gdyby nie to, że po powrocie do domu nie mogłam po prostu przewietrzyć mieszkania. Bo oprócz faceta wzięła sobie kota. I kot polubił mnie z jakiegoś powodu bardziej, niż ich (czyż to swoją drogą nie jest taki precedens swoisty, że koty zawsze najbardziej lubią osoby, które nie lubią ich lub mają na nie alergię?) i chciał spędzać swój wolny od kocich spraw czas z innym kotem. Tyle, że ja akurat osiągałam stan niemalże Schrodingera będąc rozczuloną i wkurwioną jednocześnie, gdy puchata kuleczka spuszczona na 30 sekund z oka wykorzystywała każdą okazję (niedomknięte drzwi) by wpadać na moje włości i radośnie obsypywać kłakami wszystko, na czym kłaków akurat bym nie chciała.
Także, no... R.I.P otwarte drzwi wieczorem po dniu 30 stopniowego upału.
Ale przecież zawsze mogę wziąć gorącą kąpiel na rozluźnienie. Relaks w pachnącej pianie, z dobrą książką i zatyczkami w uszach, żeby nie słuchać akurat radosnych wrzasków kłótni... no ni chuja, bo w kiblu śmierdzi szczochem. Raz, drugi- posprzątałam. Ale for gad sejk, ile można?! Typ ewidentnie myśli, że ma dłuższego, niż ma i za daleko staje, albo w swoim niemalże 30 letnim życiu nie odkrył jeszcze, że z fleta zdejmuje się skórę przed urynacją. Zbyt zażenowana się czułam na zwracanie uwagi.
No nic, zawsze zostaje opcja bycia grubym, ale szczęśliwym, więc dla relaksu można by upichcić coś całkiem smacznego, prawda? Otóż, kurwa, NIE. Po prostu nie, bo wszystkie, absolutnie wszystkie posiadane przeze mnie, przez nich i przez nas kuchenne utensylia dzięki którym można coś ugotować leżą niepozmywane w zlewie. Koło zlewu. I na kuchennym blacie też. Na delikatną sugestię, że zmywanie na bieżąco nie gryzie łaskawie ruszali do pracy, czasem po ciutkę mocniejszej perswazji, ale bez wniosków na przyszłość.
Zaczęłam szukać mieszkania.
Znalazłam. Ale jeszcze trwa remont.
Korzystając z wielkoduszności ziomeczka, który zaproponował, że przetrzyma nas u siebie w mieszkaniu zaczęłam wyprowadzkę. A ja się uwielbiam przeprowadzać, ale pakowanie się sprawia, że mam ochotę spakować się do tego pudła sama, nadać do Nowej Zelandii i zacząć nowe życie wśród owiec i krów na zielonych łąkach.

W międzyczasie oczywiście, zmagając się z codziennością, walcząc o osiąganie zjebanych life score'ów i przeprowadzając sie nie starczyło już czasu na darcie ryja na boku ducha winnych ludzi, coś więcej, niż szybki prysznic a o wypadzie za miasto nie wspominając, więc kiedy w końcu osiągnęłam to, co osiągnąć chciałam mój mózg natychmiastowo przestał przetwarzać jakiekolwiek informacje stając się bezużytecznym szarym glutem. Tak bardzo, że kiedy ziomeczek zapytał się mnie, czy chcę kawę czy herbatę a później czy drinka z whisky czy burbonu reagowałam tak samo- płaczem, histerią i zerową umiejętnością podejmowania decyzji.

Uff, jeszcze kilka tygodni i znów przeprowadzka. Mam nadzieję, że nie porwie mnie paszcza szaleństwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz