Są takie dni, kiedy wszystko zaczyna mnie męczyć. I wcale nie dlatego, że nagle zgubiłam sens życia, nie wiem co ze sobą zrobić czy tips mi odpadł. Nie.
Najczęściej dlatego, że przez relatywnie długi okres czasu doświadczam stresu, którego nie mam możliwości z siebie wyrzucić w żaden odpowiadający mi sposób. Zwykle dobrze pracuje mi się pod presją, osiągam satysfakcjonujące mnie wyniki. Pod warunkiem, że po powrocie do domu mogę wziąć kąpiel w czystej wannie, poczytać w spokoju książkę, otworzyć okna i przewietrzyć w domu, tak po prostu. I kiedy takie klasyczne urwanie głowy dopadło i mnie, kiedy okazało się, że muszę po powrocie do domu zrobić coś, posiedzieć przy komputerze nie dla rozrywki, poświęcić swój czas na osiągnięcie jakiegoś wyimaginowanego wywindowanego przez społeczeństwo life goal'a stwierdziłam- "so what, ja nie napompuję karimaty?" i zabrałam się do roboty. Szło by mi dość dobrze, gdyby nie to, że moja cudowna współlokatorka przygruchała sobie kochasia, który wprowadził się do naszego mieszkania i z cudownej współlokatorki zmieniła się w koszmar z piekła rodem. W sumie miałabym pewnie bardziej wywalone, gdyby nie to, że po powrocie do domu nie mogłam po prostu przewietrzyć mieszkania. Bo oprócz faceta wzięła sobie kota. I kot polubił mnie z jakiegoś powodu bardziej, niż ich (czyż to swoją drogą nie jest taki precedens swoisty, że koty zawsze najbardziej lubią osoby, które nie lubią ich lub mają na nie alergię?) i chciał spędzać swój wolny od kocich spraw czas z innym kotem. Tyle, że ja akurat osiągałam stan niemalże Schrodingera będąc rozczuloną i wkurwioną jednocześnie, gdy puchata kuleczka spuszczona na 30 sekund z oka wykorzystywała każdą okazję (niedomknięte drzwi) by wpadać na moje włości i radośnie obsypywać kłakami wszystko, na czym kłaków akurat bym nie chciała.
Także, no... R.I.P otwarte drzwi wieczorem po dniu 30 stopniowego upału.
Ale przecież zawsze mogę wziąć gorącą kąpiel na rozluźnienie. Relaks w pachnącej pianie, z dobrą książką i zatyczkami w uszach, żeby nie słuchać akurat radosnych wrzasków kłótni... no ni chuja, bo w kiblu śmierdzi szczochem. Raz, drugi- posprzątałam. Ale for gad sejk, ile można?! Typ ewidentnie myśli, że ma dłuższego, niż ma i za daleko staje, albo w swoim niemalże 30 letnim życiu nie odkrył jeszcze, że z fleta zdejmuje się skórę przed urynacją. Zbyt zażenowana się czułam na zwracanie uwagi.
No nic, zawsze zostaje opcja bycia grubym, ale szczęśliwym, więc dla relaksu można by upichcić coś całkiem smacznego, prawda? Otóż, kurwa, NIE. Po prostu nie, bo wszystkie, absolutnie wszystkie posiadane przeze mnie, przez nich i przez nas kuchenne utensylia dzięki którym można coś ugotować leżą niepozmywane w zlewie. Koło zlewu. I na kuchennym blacie też. Na delikatną sugestię, że zmywanie na bieżąco nie gryzie łaskawie ruszali do pracy, czasem po ciutkę mocniejszej perswazji, ale bez wniosków na przyszłość.
Zaczęłam szukać mieszkania.
Znalazłam. Ale jeszcze trwa remont.
Korzystając z wielkoduszności ziomeczka, który zaproponował, że przetrzyma nas u siebie w mieszkaniu zaczęłam wyprowadzkę. A ja się uwielbiam przeprowadzać, ale pakowanie się sprawia, że mam ochotę spakować się do tego pudła sama, nadać do Nowej Zelandii i zacząć nowe życie wśród owiec i krów na zielonych łąkach.
W międzyczasie oczywiście, zmagając się z codziennością, walcząc o osiąganie zjebanych life score'ów i przeprowadzając sie nie starczyło już czasu na darcie ryja na boku ducha winnych ludzi, coś więcej, niż szybki prysznic a o wypadzie za miasto nie wspominając, więc kiedy w końcu osiągnęłam to, co osiągnąć chciałam mój mózg natychmiastowo przestał przetwarzać jakiekolwiek informacje stając się bezużytecznym szarym glutem. Tak bardzo, że kiedy ziomeczek zapytał się mnie, czy chcę kawę czy herbatę a później czy drinka z whisky czy burbonu reagowałam tak samo- płaczem, histerią i zerową umiejętnością podejmowania decyzji.
Uff, jeszcze kilka tygodni i znów przeprowadzka. Mam nadzieję, że nie porwie mnie paszcza szaleństwa.
Nie wszystko jasne
sobota, 14 lipca 2018
piątek, 13 kwietnia 2018
Jeszcze godzinę temu siedziałam na niesamowicie nudnej konferencji. Było to jedno z najbardziej bezsensownych, bezowocnych spotkań, jakie zmuszona byłam odbyć w sztywnych ramach sawłarwiwru i pod restrykcją.
Konferencja dotyczyła niczego.
Znaczy, oczywiście, dotyczyła czegoś, ale to, czego dotyczyła nikogo nie obchodzi, oprócz bandy sztywniackich podtatusiałych panów posiadających wyższe wykształcenie i wielce szanownych matron, których manierę przewyższa tylko przekonanie o swej niezwykłej inteligencji.
Tak więc towarzystwo omawiało zagadnienia, które awansują wkrótce do rangi problemów w ich światku. Dyskutując zawzięcie przerzucali się coraz czarniejszymi wizjami osiągając powolnym, ale stałym rytmem wyżyny absurdu.
Wśród tego towarzystwa było kilka anomalii- 34 letnia A, która mając nade mną władzę i możliwość pośredniego przymusu ochoczo to wykorzystała oraz stara, 90-letnia mądra babcia, która próbowała uspokoić elegancików.
Pisałam.
Pisałam.
Pisałam.
Tak, moja rola obejmowała utrwalenie esencji z tych niesamowitych, zmieniających świat rewelacji. No i czasem wtrącenie paru zdań po to, by patrzeć, jak na nowo zaczynają się gorączkować podczas układania oratorskich majstersztyków mających za zadanie pójść interlokutorowi w pięty, chociaż najchętniej *po ludzku* rzuciliby się sobie do gardeł.
Lubię rolę Pytania z Publiczności. Dostarcza mi pierwszorzędnej rozrywki.
Już po wszystkim spotkałam A. przy wyjściu z sali.
-Pani Kot! Sprawia Pani wrażenie niesamowicie cierpliwej osoby. Tak cierpliwej, że mogłaby Pani zajmować się zawodowo rozwiązywaniem poruszanych tutaj kwestii i problemów!
W moim wnętrzu panowało piekło, (Nota bene, nie wiem, co ja zrobię, jeżeli mój wewnętrzny wkurw kiedyś zgaśnie- przecież tylko to mnie napędza do życia.) które w tym momencie ostatkiem woli musiałam zamrozić.
-Ma Pani rację, A. Sprawiam wrażenie.
-Jestem więc pełna podziwu dla tego opanowania, Pani Kot. Nie zapomnę o Pani kiedy przyjdzie nam się policzyć.
Ufff.
Zapragnęłam zaszyć się w bibliotece. Lubię obserwować w czytelni zapracowanych ludzi poszukujących chwili ciszy i spokoju. Stukają gorączkowo w klawisze laptopów, studenci przekopują regały robiąc notatki i zdjęcia stronom ksiąg a ja... ja siedzę. Od niechcenia przerzucając kartki aktualnie czytanej książki, albo też stukając kolejną notatkę, myśl, obserwację.
Dawniej lubiłam chodzić do biblioteki z butelką po wodzie, w której zmieszana była wóda z tonikiem. W ogóle, coś w tym jest. W książkach i alkoholu. Każde z nich, oddzielnie potrafi odciąć od rzeczywistości na dobrą chwilę, ale razem potrafią dać zupełnie nową perspektywę.
Ach, stek bzdur, udzieliło mi się od "mądrych" głów.
Przydałaby się dziś. I wódka z tonikiem i książka.
Konferencja dotyczyła niczego.
Znaczy, oczywiście, dotyczyła czegoś, ale to, czego dotyczyła nikogo nie obchodzi, oprócz bandy sztywniackich podtatusiałych panów posiadających wyższe wykształcenie i wielce szanownych matron, których manierę przewyższa tylko przekonanie o swej niezwykłej inteligencji.
Tak więc towarzystwo omawiało zagadnienia, które awansują wkrótce do rangi problemów w ich światku. Dyskutując zawzięcie przerzucali się coraz czarniejszymi wizjami osiągając powolnym, ale stałym rytmem wyżyny absurdu.
Wśród tego towarzystwa było kilka anomalii- 34 letnia A, która mając nade mną władzę i możliwość pośredniego przymusu ochoczo to wykorzystała oraz stara, 90-letnia mądra babcia, która próbowała uspokoić elegancików.
Pisałam.
Pisałam.
Pisałam.
Tak, moja rola obejmowała utrwalenie esencji z tych niesamowitych, zmieniających świat rewelacji. No i czasem wtrącenie paru zdań po to, by patrzeć, jak na nowo zaczynają się gorączkować podczas układania oratorskich majstersztyków mających za zadanie pójść interlokutorowi w pięty, chociaż najchętniej *po ludzku* rzuciliby się sobie do gardeł.
Lubię rolę Pytania z Publiczności. Dostarcza mi pierwszorzędnej rozrywki.
Już po wszystkim spotkałam A. przy wyjściu z sali.
-Pani Kot! Sprawia Pani wrażenie niesamowicie cierpliwej osoby. Tak cierpliwej, że mogłaby Pani zajmować się zawodowo rozwiązywaniem poruszanych tutaj kwestii i problemów!
W moim wnętrzu panowało piekło, (Nota bene, nie wiem, co ja zrobię, jeżeli mój wewnętrzny wkurw kiedyś zgaśnie- przecież tylko to mnie napędza do życia.) które w tym momencie ostatkiem woli musiałam zamrozić.
-Ma Pani rację, A. Sprawiam wrażenie.
-Jestem więc pełna podziwu dla tego opanowania, Pani Kot. Nie zapomnę o Pani kiedy przyjdzie nam się policzyć.
Ufff.
Zapragnęłam zaszyć się w bibliotece. Lubię obserwować w czytelni zapracowanych ludzi poszukujących chwili ciszy i spokoju. Stukają gorączkowo w klawisze laptopów, studenci przekopują regały robiąc notatki i zdjęcia stronom ksiąg a ja... ja siedzę. Od niechcenia przerzucając kartki aktualnie czytanej książki, albo też stukając kolejną notatkę, myśl, obserwację.
Dawniej lubiłam chodzić do biblioteki z butelką po wodzie, w której zmieszana była wóda z tonikiem. W ogóle, coś w tym jest. W książkach i alkoholu. Każde z nich, oddzielnie potrafi odciąć od rzeczywistości na dobrą chwilę, ale razem potrafią dać zupełnie nową perspektywę.
Ach, stek bzdur, udzieliło mi się od "mądrych" głów.
Przydałaby się dziś. I wódka z tonikiem i książka.
piątek, 15 września 2017
Nie umiem odpoczywać.
Mam trochę luźniej ostatnio. I postanowiłam odpocząć. Kupiłam karnet na siłkę, bo ostatni czas dał mi trochę w kość i zaczęłam się garbić- a przecież strasznie tego nie lubię. Uregulować chociaż trochę tryb życia, żeby snu było, ile potrzeba, zaległości towarzyskie ponadrabiać i zainteresowaniami móc się trochę zainteresować.
I co?
I chuj,
oczywiście.
Na siłkę chodzę, bo przecież cycki opadną jak się garbić będę, się nie godzi. No i stówki szkoda. Chodzenie spać przed północą? Nie ma szans- w nocy najlepiej robi się rzeczy: sprząta, odkurza, przewraca szkło spod stołu, wkurza sąsiadów, pisze, pije, myśli o sensie życia, ogląda filmy o Hitlerze i planuje jak przejąć władzę nad światem.
Nadrabianie zaległości towarzyskich wychodzi połowicznie- wcześniej wymienione szkło spod stołu dobitnie świadczy o podejmowanych próbach, ale nieprzyzwyczajana przez dłuuuugi czas do alkoholu wątroba nie przyjmuje bezkrytycznie tego pomysłu a warto zauważyć, że minęła dopiero połowa miesiąca! Wyklucza się to z porannym wstawaniem na siłownię i regulacją trybu życia, to z kolei sprawia, że później ogarniam mieszkanie i sprawy bieżące, przez to zostaje mało czasu na zainteresowanie się zainteresowaniami i cały ten misterny plan bierze w łeb!
A kiedy już rzeczywiście po usiądę na dupie i chcę odpocząć to nie wiem, jak. Bo i co mam niby robić? Wyspać się? Okej. Co dalej, fajne śniadanie, seriale i śmieszne koty w internecie do popołudnia i obiad w łóżku? Cały dzień z książką? Nie jest źle, zdarza mi się. Tylko- co z tego, jeżeli mam przez to takie cholerne, przytłaczające poczucie straconego czasu? I wkurza mnie bajzel, który przez to powstał i mam żal do siebie, że nie wykorzystałam tego czasu lepiej. Nie mam go też na tyle, żeby zaszyć się z plecakiem >GDZIEŚ< i wypocząć totalnie.
Więc jak? Jak robią to ludzie?!
Mam trochę luźniej ostatnio. I postanowiłam odpocząć. Kupiłam karnet na siłkę, bo ostatni czas dał mi trochę w kość i zaczęłam się garbić- a przecież strasznie tego nie lubię. Uregulować chociaż trochę tryb życia, żeby snu było, ile potrzeba, zaległości towarzyskie ponadrabiać i zainteresowaniami móc się trochę zainteresować.
I co?
I chuj,
oczywiście.
Na siłkę chodzę, bo przecież cycki opadną jak się garbić będę, się nie godzi. No i stówki szkoda. Chodzenie spać przed północą? Nie ma szans- w nocy najlepiej robi się rzeczy: sprząta, odkurza, przewraca szkło spod stołu, wkurza sąsiadów, pisze, pije, myśli o sensie życia, ogląda filmy o Hitlerze i planuje jak przejąć władzę nad światem.
Nadrabianie zaległości towarzyskich wychodzi połowicznie- wcześniej wymienione szkło spod stołu dobitnie świadczy o podejmowanych próbach, ale nieprzyzwyczajana przez dłuuuugi czas do alkoholu wątroba nie przyjmuje bezkrytycznie tego pomysłu a warto zauważyć, że minęła dopiero połowa miesiąca! Wyklucza się to z porannym wstawaniem na siłownię i regulacją trybu życia, to z kolei sprawia, że później ogarniam mieszkanie i sprawy bieżące, przez to zostaje mało czasu na zainteresowanie się zainteresowaniami i cały ten misterny plan bierze w łeb!
A kiedy już rzeczywiście po usiądę na dupie i chcę odpocząć to nie wiem, jak. Bo i co mam niby robić? Wyspać się? Okej. Co dalej, fajne śniadanie, seriale i śmieszne koty w internecie do popołudnia i obiad w łóżku? Cały dzień z książką? Nie jest źle, zdarza mi się. Tylko- co z tego, jeżeli mam przez to takie cholerne, przytłaczające poczucie straconego czasu? I wkurza mnie bajzel, który przez to powstał i mam żal do siebie, że nie wykorzystałam tego czasu lepiej. Nie mam go też na tyle, żeby zaszyć się z plecakiem >GDZIEŚ< i wypocząć totalnie.
Więc jak? Jak robią to ludzie?!
piątek, 17 lutego 2017
Long story short #1
Nie mogłam zasnąć.
Przewracałam się z boku na bok.
Dlaczego?
Nie mogłam spać, bo dzień wcześniej do późna załatwiałam sprawy. W zasadzie do bardzo późna.
Rano dzwonił budzik. Wyłączyłam. Chciałam wstać zaraz.
Nie wstałam.
Spojrzałam na zegarek- 11.
Pomyślałam- "jak dobrze, że mam wolne".
Dzień minął mało produktywnie.
Następny dzień też miał być wolny, jednak chciałam być produktywna.
Ustawiłam budzik na 6.30.
Po 22 poszłam pod ciepły prysznic. Wypiłam ciepłą herbatę.
Poczytałam książkę.
Chwilę po północy leżałam już w łóżku.
Nie mogłam zasnąć.
Przewracałam się z boku na bok.
Liczyłam owce- jedna owca, druga owca, trzecia owca... sto piętnasta.
Liczyłam oddechy- jeden <wdech-wydech> dwa <wdech-wydech>, trzy <wdech-wydech>... dwieście szesnaście <wdech-wydech>...
Próbowałam sobie wyobrazić coś uspokajającego. Mój mózg nie chciał współpracować. Uff, w końcu zaczął.
Wyobraźnia działa, spokojne miejsce, ja unoszę się na ciepłej wodzie...
Sąsiedzi zaczęli się kłócić. Było tuż przed drugą.
Rozbudziłam się.
Znów próbowałam liczyć:
oddechy- jeden <wdech-wydech> dwa <wdech-wydech>, trzy <wdech-wydech>... dwieście szesnaście <wdech-wydech>...
owce- jedna owca, druga owca, trzecia owca... sto piętnasta.
Zaczęły mi przeszkadzać światła z ulicy. Zasłoniłam okno.
Sąsiad zaczął chrapać.
Nie mogłam się skoncentrować na liczeniu oddechów.
Sąsiedzi znów zaczęli się kłócić.
Spróbowałam wrócić do fantazji z wodą.
Jeden sąsiad chrapie, drugi drze ryja.
Skoncentrowałam się bardziej.
Jest! Udało mi się- znów Znów leżę na ciepłej wodzie w spokojnym zakątku, słyszę jej cichy plusk...
Zachciało mi się siku.
Kurwa.
Poszłam za potrzebą.
Zapomniałam założyć kapci.
Nogi mi zmarzły jak sam skurwysyn.
Zdenerwowałam się.
Weszłam pod kołdrę.
Nadal było mi zimno w mogi.
Przykryłam się dodatkowym kocem.
Zrobiło mi się gorąco. Chociaż nadal było mi zimno w nogi.
Zdjęłam koc. Wstałam.
Założyłam skarpetki.
Położyłam się spowrotem.
Było mi zimno.
Próbowałam zasnąć.
Mózg zaczął przypominać o sprawach do zrobienia.
Tym bardziej nie mogłam zasnąć.
Sąsiedzi przestali się kłócić, sąsiad nadal chrapał.
Zaczęłam mimowolnie myśleć o morderstwie.
Ogarnęłam się.
Jeden oddech <wdech-wydech> dwa <wdech-wydech>, trzy <wdech-wydech>... sto osiemnaście <wdech-wydech>...
Uff. Zaczęło mi się robić błogo.
Zasypiałam.
Dziecko u sąsiadów zaczęło płakać.
Nie mogłam zasnąć,
...
Przewracałam się z boku na bok.
Dlaczego?
Nie mogłam spać, bo dzień wcześniej do późna załatwiałam sprawy. W zasadzie do bardzo późna.
Rano dzwonił budzik. Wyłączyłam. Chciałam wstać zaraz.
Nie wstałam.
Spojrzałam na zegarek- 11.
Pomyślałam- "jak dobrze, że mam wolne".
Dzień minął mało produktywnie.
Następny dzień też miał być wolny, jednak chciałam być produktywna.
Ustawiłam budzik na 6.30.
Po 22 poszłam pod ciepły prysznic. Wypiłam ciepłą herbatę.
Poczytałam książkę.
Chwilę po północy leżałam już w łóżku.
Nie mogłam zasnąć.
Przewracałam się z boku na bok.
Liczyłam owce- jedna owca, druga owca, trzecia owca... sto piętnasta.
Liczyłam oddechy- jeden <wdech-wydech> dwa <wdech-wydech>, trzy <wdech-wydech>... dwieście szesnaście <wdech-wydech>...
Próbowałam sobie wyobrazić coś uspokajającego. Mój mózg nie chciał współpracować. Uff, w końcu zaczął.
Wyobraźnia działa, spokojne miejsce, ja unoszę się na ciepłej wodzie...
Sąsiedzi zaczęli się kłócić. Było tuż przed drugą.
Rozbudziłam się.
Znów próbowałam liczyć:
oddechy- jeden <wdech-wydech> dwa <wdech-wydech>, trzy <wdech-wydech>... dwieście szesnaście <wdech-wydech>...
owce- jedna owca, druga owca, trzecia owca... sto piętnasta.
Zaczęły mi przeszkadzać światła z ulicy. Zasłoniłam okno.
Sąsiad zaczął chrapać.
Nie mogłam się skoncentrować na liczeniu oddechów.
Sąsiedzi znów zaczęli się kłócić.
Spróbowałam wrócić do fantazji z wodą.
Jeden sąsiad chrapie, drugi drze ryja.
Skoncentrowałam się bardziej.
Jest! Udało mi się- znów Znów leżę na ciepłej wodzie w spokojnym zakątku, słyszę jej cichy plusk...
Zachciało mi się siku.
Kurwa.
Poszłam za potrzebą.
Zapomniałam założyć kapci.
Nogi mi zmarzły jak sam skurwysyn.
Zdenerwowałam się.
Weszłam pod kołdrę.
Nadal było mi zimno w mogi.
Przykryłam się dodatkowym kocem.
Zrobiło mi się gorąco. Chociaż nadal było mi zimno w nogi.
Zdjęłam koc. Wstałam.
Założyłam skarpetki.
Położyłam się spowrotem.
Było mi zimno.
Próbowałam zasnąć.
Mózg zaczął przypominać o sprawach do zrobienia.
Tym bardziej nie mogłam zasnąć.
Sąsiedzi przestali się kłócić, sąsiad nadal chrapał.
Zaczęłam mimowolnie myśleć o morderstwie.
Ogarnęłam się.
Jeden oddech <wdech-wydech> dwa <wdech-wydech>, trzy <wdech-wydech>... sto osiemnaście <wdech-wydech>...
Uff. Zaczęło mi się robić błogo.
Zasypiałam.
Dziecko u sąsiadów zaczęło płakać.
Nie mogłam zasnąć,
...
poniedziałek, 13 lutego 2017
Och, marzec... dawno trochę był, niedawno też.
Ale cóż, natura nie znosi próżni. Jakiżby urok miało życie, gdyby cisza, spokój i błogość nie była zakłócana paradą przedziwnych osobowości, głupich pomysłów i jeszcze głupszych ich realizacji? No jaki?
Tak więc tak. Po latach pociągowo-samochodowo-motocyklowych szwędaczek z namiotem na plecach postanowiłam znów zacząć podróżować stopem.
Tak.
Ponieważ nasze lokalne, polskie świry dostarczają czasem zbyt mało wrażeń.
A ponieważ podejmowanie spontanicznych decyzji na >BARDZO< ostatnią chwilę to moja specjalność postanowiłam opuścić wieś wionącą ciszą, spokojem i lekko tylko ześwirowanymi sąsiadkami.
Właśnie, sąsiedzi.Powinnam im poświęcić oddzielny wpis.
To co, lecimy?
Dziwaczni sąsiedzi. Bo kto z nas ich nie ma?
No kto, kto przez całe swoje życie nie miał chociaż jednego dziwacznego sąsiada ręka w górę. No? No? No właśnie, każdy miał. Nie miałeś? Nie martw się, świat pełen jest świrów.
Oni nie zawsze są upierdliwi, irytujący i ciężcy we współżyciu. Czasem jest to zupełnie nieszkodliwy bzik, ot-po prostu. Na przykład miałam sąsiada, który boi się cholesterolu. Od dwudziestu-paru lat dzień w dzień robi minimum 5 km spaceru lub jazdy rowerem i zachęca do tego innych emerytów. Skutki są bardzo wporzo- gość ma 80 lat a trzyma się fantastycznie. Bo się boi cholesterolu. Są też na pewno jakieś inne przykłady pozytywnie ześwirowanych sąsiadów, ale nie czarujmy się inni mi się nie trafili.
Tak więc pewnego deszczowego dnia wyszłam z domu. Tak całkiem normalnie, bez ceregieli i zbytmniego się cyrtolenia, Wieczorem składałam parasol w drzwiach klatki schodowej. Pod małym daszkiem kuliła się z papierosem K, moja druga sąsiadka z piętra.
- Widziałaś? - zapytała z uśmiechem
- To idź, zobacz.
Zawsze wiedziałam, że Szanowna Pani mieszkająca obok ma nierówno. Wszyscy to wiedzieliśmy i zawsze z K. zastanawiałyśmy się wieczorami, co Szanowna Pani wymyśli tym razem.
No i wchodzę,
Wchodzę na piętro i szczęka spada mi do podłogi.
Na półpiętrze i piętrze leży dywan.
Dywan.
Jesienią.
Nie byle jaki dywan, taki z długim włosem, docięty na wymiar. No nic, wytarłam buty na wycieraczce i wstąpiłam na ten "niebiański przybytek", bo przecież się na piętro nie teleportuję.Pod wycieraczkami położyła nam folię, co by się śliczny jasny dywan za mocno nie ubrudził. No nic.
Czekałam.
Sąsiadka nie kazała mi jednak czekać zbyt długo. Następnego dnia czatowała na mnie, by wyłożyć mi, ile wynosi zrzutka na dywan i jakie są warunki z jego korzystania.Tak między Bogiem a prawdą to niewiele mnie to obchodziło- moja gospodyni od razu postawiła sprawę jasno- najmujesz mieszkanie, nie klatkę schodową. Jak Szanowna Pani będzie coś chciała, powinna się skontaktować ze mną. Z racji tego, że sąsiedzi ustalili, że na każdym piętrze co sobotę jest kolejka na mycie schodów zakres mojej pracy znacząco się pomniejszył. Przecież nie będę na tę okazję kupować odkurzacza i odpowiednio długiego kabla. K. podobnie, w związku z czym rozpętała się istna batalia.
O brudny dywan.
W jesienną pogodę.
Bezcenne doświadczenie.
Lecz pewnego dnia... dywan znikł. Tak po prostu. Wczesnym rankiem, tuż po 5 wychodząc z mieszkań owiała nas czarna groza.
Zbliżały się święta. Prym przejął obrusik z aniołkami Jedai dzierżącymi miecze świetlne leżący na szafce.
Dywan pojawił się jeszcze kilkukrotnie. Na imieniny Szanownej Pani, na Matki Boskiej Zielnej... na Pieniężnej się, niestety, nie pojawiał.
Korowód wspomnień dotyczących świrniętych sąsiadów pojawia się, kiedy moi nowi sąsiedzi uczą się grać na gitarze i śpiewać. Od października do Trzech Króli śpiewali kolędy. Teraz ćwiczą już na Wielkanoc. Weseli są też staruszkowie z parteru- zapraszają znajomych na herbatkę (chyba?) i śpiewają radośnie "Wesołe jest życie staruszka, ha-ha!..." i inne podobne skoczne piosenki. I niby pozytywnie, niby fajnie... kilka razy w tygodniu. Kiedy próbuję się skupić. I mam ochotę po pewnym czasie walić głową w ścianę. Albo zamieszkać w pustelni, ;)
To co, drogi Czytaczu- do przeczytania szybciej, mam nadzieję!
Ale cóż, natura nie znosi próżni. Jakiżby urok miało życie, gdyby cisza, spokój i błogość nie była zakłócana paradą przedziwnych osobowości, głupich pomysłów i jeszcze głupszych ich realizacji? No jaki?
Tak więc tak. Po latach pociągowo-samochodowo-motocyklowych szwędaczek z namiotem na plecach postanowiłam znów zacząć podróżować stopem.
Tak.
Ponieważ nasze lokalne, polskie świry dostarczają czasem zbyt mało wrażeń.
A ponieważ podejmowanie spontanicznych decyzji na >BARDZO< ostatnią chwilę to moja specjalność postanowiłam opuścić wieś wionącą ciszą, spokojem i lekko tylko ześwirowanymi sąsiadkami.
Właśnie, sąsiedzi.Powinnam im poświęcić oddzielny wpis.
To co, lecimy?
Dziwaczni sąsiedzi. Bo kto z nas ich nie ma?
No kto, kto przez całe swoje życie nie miał chociaż jednego dziwacznego sąsiada ręka w górę. No? No? No właśnie, każdy miał. Nie miałeś? Nie martw się, świat pełen jest świrów.
Oni nie zawsze są upierdliwi, irytujący i ciężcy we współżyciu. Czasem jest to zupełnie nieszkodliwy bzik, ot-po prostu. Na przykład miałam sąsiada, który boi się cholesterolu. Od dwudziestu-paru lat dzień w dzień robi minimum 5 km spaceru lub jazdy rowerem i zachęca do tego innych emerytów. Skutki są bardzo wporzo- gość ma 80 lat a trzyma się fantastycznie. Bo się boi cholesterolu. Są też na pewno jakieś inne przykłady pozytywnie ześwirowanych sąsiadów, ale nie czarujmy się inni mi się nie trafili.
Tak więc pewnego deszczowego dnia wyszłam z domu. Tak całkiem normalnie, bez ceregieli i zbytmniego się cyrtolenia, Wieczorem składałam parasol w drzwiach klatki schodowej. Pod małym daszkiem kuliła się z papierosem K, moja druga sąsiadka z piętra.
- Widziałaś? - zapytała z uśmiechem
- To idź, zobacz.
Zawsze wiedziałam, że Szanowna Pani mieszkająca obok ma nierówno. Wszyscy to wiedzieliśmy i zawsze z K. zastanawiałyśmy się wieczorami, co Szanowna Pani wymyśli tym razem.
No i wchodzę,
Wchodzę na piętro i szczęka spada mi do podłogi.
Na półpiętrze i piętrze leży dywan.
Dywan.
Jesienią.
Nie byle jaki dywan, taki z długim włosem, docięty na wymiar. No nic, wytarłam buty na wycieraczce i wstąpiłam na ten "niebiański przybytek", bo przecież się na piętro nie teleportuję.Pod wycieraczkami położyła nam folię, co by się śliczny jasny dywan za mocno nie ubrudził. No nic.
Czekałam.
Sąsiadka nie kazała mi jednak czekać zbyt długo. Następnego dnia czatowała na mnie, by wyłożyć mi, ile wynosi zrzutka na dywan i jakie są warunki z jego korzystania.Tak między Bogiem a prawdą to niewiele mnie to obchodziło- moja gospodyni od razu postawiła sprawę jasno- najmujesz mieszkanie, nie klatkę schodową. Jak Szanowna Pani będzie coś chciała, powinna się skontaktować ze mną. Z racji tego, że sąsiedzi ustalili, że na każdym piętrze co sobotę jest kolejka na mycie schodów zakres mojej pracy znacząco się pomniejszył. Przecież nie będę na tę okazję kupować odkurzacza i odpowiednio długiego kabla. K. podobnie, w związku z czym rozpętała się istna batalia.
O brudny dywan.
W jesienną pogodę.
Bezcenne doświadczenie.
Lecz pewnego dnia... dywan znikł. Tak po prostu. Wczesnym rankiem, tuż po 5 wychodząc z mieszkań owiała nas czarna groza.
Zbliżały się święta. Prym przejął obrusik z aniołkami Jedai dzierżącymi miecze świetlne leżący na szafce.
Dywan pojawił się jeszcze kilkukrotnie. Na imieniny Szanownej Pani, na Matki Boskiej Zielnej... na Pieniężnej się, niestety, nie pojawiał.
Korowód wspomnień dotyczących świrniętych sąsiadów pojawia się, kiedy moi nowi sąsiedzi uczą się grać na gitarze i śpiewać. Od października do Trzech Króli śpiewali kolędy. Teraz ćwiczą już na Wielkanoc. Weseli są też staruszkowie z parteru- zapraszają znajomych na herbatkę (chyba?) i śpiewają radośnie "Wesołe jest życie staruszka, ha-ha!..." i inne podobne skoczne piosenki. I niby pozytywnie, niby fajnie... kilka razy w tygodniu. Kiedy próbuję się skupić. I mam ochotę po pewnym czasie walić głową w ścianę. Albo zamieszkać w pustelni, ;)
To co, drogi Czytaczu- do przeczytania szybciej, mam nadzieję!
czwartek, 3 marca 2016
Mniej-więcej od połowy września zaczął mi się srogi zapierdol. I kombinatoryka zarządzania czasem, żeby mieć go chociaż na to, żeby się, za przeproszeniem, wysrać.
Bycie ciągle zajętym ma swoje plusy. Na przykład nie masz ani czasu ani chęci zajmować się dyskusjami z wszelakiej maści kretynami. Nie masz też czasu na zbyt wnikliwe obserwowanie otoczenia, więc znacznie mniej absurdów i dziwacznych sytuacji Ci się zdarza, bo najzwyczajniej w świecie ich nie dostrzegasz. No i tak to się toczy, powoli do przodu od weekendu do weekendu kiedy obiad jesz wcześniej, niż o północy a 6 godzin snu staje się luksusem.
Aż do momentu, kiedy z przyczyn ode mnie niezależnych- ja, Kot, musiałam zrezygnować z 90% dotychczasowych zajęć. No i się zaczęło.
Na początku było wspaniałe uczucie wolności, spokoju i czystej radości kiedy nie trzeba było wstać o 5 i z wywieszonym ozorem lecieć na przystanek lokalnego PKSu. Nagle znalazł się czas na zjedzenie śniadania, przeczytanie wszystkich zapisanych w zakładkach przeglądarki ciekawych artykułów, przejrzenie nieprzejrzanych zdjęć z wypadów, poczynienie planów, nadrobienie zaległości książkowych i wszelakie inne rozpustne rozkosze, którym można się oddać gdy ma się odrobinę wolnego czasu.
I wszystko było iście fantastyczne, DO MOMENTU. Do momentu, w którym przeczytałam wszystkie książki, jakie mam w domu. Do momentu, w którym komputer (jakiś czas po stjupidfonie) wyzionął ducha a basen został opanowany przez dzieciarnię głodną darmowego wejścia w ferie. Ileś-tam garnków gulaszu, kilkanaście litrów yerby, kilkanaście butelek po alkoholu i kilka wypalonych gramów później wreszcie, WRESZCIE to do mnie dotarło: nie mogę mieć za dużo wolnego, bo dostaje pierdolca. Nicnierobienie sprawia, że nie chce mi się wychodzić z łóżka a piżama i włochate skarpetki stają się moim głównym infitem (bo przecież nie powiem, że outfitem :D). Swoją drogą... za mało wolnego też nie mogę mieć, bo przychodzi moment, kiedy mam ochotę rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady- takie rzeczy stwierdzam, kiedy sypiać zaczynam wyłącznie w komunikacji miejskiej- i robię się drażliwa jak temat PiSu w tramwaju.
I jak to wszystko pogodzić? Jak żyć? :D
Bycie ciągle zajętym ma swoje plusy. Na przykład nie masz ani czasu ani chęci zajmować się dyskusjami z wszelakiej maści kretynami. Nie masz też czasu na zbyt wnikliwe obserwowanie otoczenia, więc znacznie mniej absurdów i dziwacznych sytuacji Ci się zdarza, bo najzwyczajniej w świecie ich nie dostrzegasz. No i tak to się toczy, powoli do przodu od weekendu do weekendu kiedy obiad jesz wcześniej, niż o północy a 6 godzin snu staje się luksusem.
Aż do momentu, kiedy z przyczyn ode mnie niezależnych- ja, Kot, musiałam zrezygnować z 90% dotychczasowych zajęć. No i się zaczęło.
Na początku było wspaniałe uczucie wolności, spokoju i czystej radości kiedy nie trzeba było wstać o 5 i z wywieszonym ozorem lecieć na przystanek lokalnego PKSu. Nagle znalazł się czas na zjedzenie śniadania, przeczytanie wszystkich zapisanych w zakładkach przeglądarki ciekawych artykułów, przejrzenie nieprzejrzanych zdjęć z wypadów, poczynienie planów, nadrobienie zaległości książkowych i wszelakie inne rozpustne rozkosze, którym można się oddać gdy ma się odrobinę wolnego czasu.
I wszystko było iście fantastyczne, DO MOMENTU. Do momentu, w którym przeczytałam wszystkie książki, jakie mam w domu. Do momentu, w którym komputer (jakiś czas po stjupidfonie) wyzionął ducha a basen został opanowany przez dzieciarnię głodną darmowego wejścia w ferie. Ileś-tam garnków gulaszu, kilkanaście litrów yerby, kilkanaście butelek po alkoholu i kilka wypalonych gramów później wreszcie, WRESZCIE to do mnie dotarło: nie mogę mieć za dużo wolnego, bo dostaje pierdolca. Nicnierobienie sprawia, że nie chce mi się wychodzić z łóżka a piżama i włochate skarpetki stają się moim głównym infitem (bo przecież nie powiem, że outfitem :D). Swoją drogą... za mało wolnego też nie mogę mieć, bo przychodzi moment, kiedy mam ochotę rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady- takie rzeczy stwierdzam, kiedy sypiać zaczynam wyłącznie w komunikacji miejskiej- i robię się drażliwa jak temat PiSu w tramwaju.
I jak to wszystko pogodzić? Jak żyć? :D
środa, 9 września 2015
Cz. I
Lipiec i sierpień bez komputera w domu były cudowne. Okazało się nagle, że po pracy zostaje tyyyyle czasu na czytanie, bazgranie, granie, gotowanie, oglądanie, patrzenie, pstrykanie i masę innych przefajnych "...nie".
Tak ZUPEŁNIE abstrahując od braku komputera- czy też uważacie, że najbardziej się ludziom pierdoli w głowach z nudów? Kiedy tego kompa na podorędziu nie ma, w komórce krótka bateria albo jej brak a tymczasem zostaje mnóstwo czasu do, dajmy na to, przyjazdu najbliższego autobusu... No i taka sytuacja dość regularnie zaczęła mi się przytrafiać. (Tyle tylko, że bateria pełna, ale co się będę w ekran lampić.) Mianowicie, wracając z pracy zdarzało mi się niemal codziennie czekać na ostatnim i pierwszym zarazem przystanku miejscowego PKSu aż ten łaskawie raczy może przybyć a może i nie. Odjazd 19:10, na przystanku lądowałam za pięć, no i 15 minut mi zostawało na durne rozkminy. Kierowca z reguły przybywał mniej więcej 3 minuty po mnie, stawał na samym końcu przystanku, gasił silnik i radośnie wykorzystywał swoją przerwę.
Siadając za którymś tam razem na wyświechtanej przelotnimi dupskami ławeczce złapałam się na twardej rozkminie o charakterze pracy owego pana.
Bo czy taki kierowca autobusu, kiedy zajeżdża sobie na przerwę na ten ostatni przystanek i stoi tam przeżuwając kanapkę a gro ludzi stoi przy krawężniku wpatrując się w niego z napięciem głodnym powrotu wzrokiem (swoją drogą- taka scena zalatuje pewnie horrorem jeśli by spojrzeć na to z boku), czy taki kierowca czuje się jak szaman naszych czasów, władca serc/dusz/myśli ludzkich, bo to właśnie od JEGO decyzji zależy, kiedy ostatecznie ruszymy, czy może jednak się stresuje? Że, na przyklad, tłuszcza rozzłoszczona przypuści szarżę na jego pojazd zmuszając go do jazdy...?
Mówię o braku komputera, itd. że produktywność taka wysoka a świat grafikę ma świetną, ale oczywiście, korzystam z wszechogromnistych internetów. Oczywiście, w mojej kieszeni znajdzie się smartfon, z którego korzystam. Ale pomimo, że rozumiem, że to znak naszych czasów i ich "choroba cywilizacyjna", jednak ciężko mi się pogodzić z tym, że coraz mniej ludzi chce, umie, próbuje zastępować kontakt face2face komunikatorami, mesendżerami, SMSami i całym tym tałatajstwem. Nie twierdzę, żeby nie używać laptopów, tabletów, telefonów, oczywicha, że wszystko jest dla ludzi, ale jak widzę współczesne gimnazjum-liceum, które z elektronicznymi zabawkami uprawia zabawę równoległą na poziomie przedszkolaków spędzając czas niby razem, ale oddzielnie, to jednak fejspalm bardzo mocno. Pomijając już zupełnie styl ich wypowiedzi, bo mylenie bynajmniej z przynajmniej to już klasyka banału, niestety... zombie z słuchawkami w uszach, niebieską poświatą na mordach i minami zdziwionego wielbłąda, bo przecież gógle za nich myśli. ;) Tak fizoloficznie rzecz ujmując, jak dobrze by na to spojrzeć, to w pewnym sensie już nie żyjemy. Też jesteśmy swego rodzaju zombie, pozbawionymi energii i radości życia, niewolnikami swoich uzależnień i niemiłości.
Mając zatem zdecydowanie dość marudnego, nienawistnego (wszak #uchodźcy i ich widmo), nudnego jak flaki z olejem społeczeństwa postanowiłam przełamać rutynę dnia codziennego. Wszak coś od życia się nam należy i to, że ma się 400 zł w portfelu nie oznacza, że nie można pojechać za granicę na udane wakacje...
Cz. II
No pewnie, że można. I to jeszcze w dwie osoby. 15 czerwca spakowałam się, wzięłam chłopa do samoobrony i radośnie wybraliśmy się w podróż autostopem dookoła Czech i do Chorwacji. Z przyczyn podyktowanych NFZtem do Chorwacji nie dotarliśmy, aaaale Tanvald, Jablonec, Żelazny Brod, Pragę, Hradec, Jaromer i kilka innych odwiedziliśmy. Czeska mentalność jest niesamowita i resetująca. Bez marudzenia, pomocni, rozmowni, etc... nie tylko w stolycy. Poznaliśmy gro zajebistych ludzi nacji i zainteresowań wszelakich, którzy dzielili się jedzeniem, alkoholem miejscem do spania, przeżyciami, uśmiechem a nawet jak czeba było to i srajtaśmą. Błogo upłynął ten ciut ponad tydzień w kraju, w którym piwo jest tańsze od wody mineralnej. Piotr Czerwiński napisał- "Życzę wam kiedyś stanąć o świcie na środku pustego mostu Karola. Jeśli na dodatek zrobicie to z powodu kobiety, on będzie walił wam wokoło zamiast serca, a w uszach będzie słychać wrzask, chociaż nikt nie będzie wrzeszczeć. Starówka naokoło będzie grała wstrząsające symfonie, chociaż nie będzie tam orkiestry. Krwawy świt ochlapie was malinową herbatą, choć będzie sucho. Ten most daje po ryju i utula po własnych ciosach, jest taką wielką, nieprzebraną, bolesną poezją." Nie stałam tam z powodu kobiety. świt przywitał nas szarym niebem i odrobiną mżawki, ale siedząc na moście z nogami dyndającymi nad wolnym nurtem Wełtawy, z butelką cydru w ręku i niebostanem w głowie, kiedy turyści nie walą drzwiami i oknami tylko nieliczni przechodnie przemykają Praga robi niesamowite wrażenie.
A teraz, siedząc spokojnie w domu, zamieniając powoli świat na przeprowadzkowe kartony stwierdzam: po przejściu przez Hradec 20 kilometrów z ciężkimi plecakami, głodni jak sam skurwysyn, nie wiedząc jeszcze, gdzie będziemy spać tej nocy i czy w ogóle, dopadliśmy sklepu. Tam kupiliśmy jeszcze ciepły chleb, sałatkę ze śledzia i piwo. Usiedliśmy w najbliższym parku patrząc, na zachód słońca nad jakimś stawikiem, dzieciaki za nami ćwiczyły spacer na line a chleb okazał się najlepszym, jaki w życiu jedliśmy. Może dlatego, że nic więcej wtedy do szczęścia nie było nam trzeba, a może dlatego, że tak naprawdę nie pewność jutra i ilość zgormadzonych rzeczy jest najważniejsza tylko spokój ducha i głowy? I tylko przejść nam trzeba czasem te kilometry, żeby to zrozumieć.
Spaliśmy na drugim końcu miasta, za drzewami tuż obok stadionu modelarskiego. Chleba przywieźliśmy sobie do domu, wraz z kliszą 36 zdjęć.
Z tej perspektywy spakowanie kilku kartonów przestaje być wyzwaniem nie do pokonania. Byle nie brać do nich złego humoru, stresu i nerwów. A cała reszta? Lepiej będzie usiaść na własnej kanapie z kubkiem gorącej herbaty. Reszta przyjdzie sama, wystarczy jej drobna zachęta.
Lipiec i sierpień bez komputera w domu były cudowne. Okazało się nagle, że po pracy zostaje tyyyyle czasu na czytanie, bazgranie, granie, gotowanie, oglądanie, patrzenie, pstrykanie i masę innych przefajnych "...nie".
Tak ZUPEŁNIE abstrahując od braku komputera- czy też uważacie, że najbardziej się ludziom pierdoli w głowach z nudów? Kiedy tego kompa na podorędziu nie ma, w komórce krótka bateria albo jej brak a tymczasem zostaje mnóstwo czasu do, dajmy na to, przyjazdu najbliższego autobusu... No i taka sytuacja dość regularnie zaczęła mi się przytrafiać. (Tyle tylko, że bateria pełna, ale co się będę w ekran lampić.) Mianowicie, wracając z pracy zdarzało mi się niemal codziennie czekać na ostatnim i pierwszym zarazem przystanku miejscowego PKSu aż ten łaskawie raczy może przybyć a może i nie. Odjazd 19:10, na przystanku lądowałam za pięć, no i 15 minut mi zostawało na durne rozkminy. Kierowca z reguły przybywał mniej więcej 3 minuty po mnie, stawał na samym końcu przystanku, gasił silnik i radośnie wykorzystywał swoją przerwę.
Siadając za którymś tam razem na wyświechtanej przelotnimi dupskami ławeczce złapałam się na twardej rozkminie o charakterze pracy owego pana.
Bo czy taki kierowca autobusu, kiedy zajeżdża sobie na przerwę na ten ostatni przystanek i stoi tam przeżuwając kanapkę a gro ludzi stoi przy krawężniku wpatrując się w niego z napięciem głodnym powrotu wzrokiem (swoją drogą- taka scena zalatuje pewnie horrorem jeśli by spojrzeć na to z boku), czy taki kierowca czuje się jak szaman naszych czasów, władca serc/dusz/myśli ludzkich, bo to właśnie od JEGO decyzji zależy, kiedy ostatecznie ruszymy, czy może jednak się stresuje? Że, na przyklad, tłuszcza rozzłoszczona przypuści szarżę na jego pojazd zmuszając go do jazdy...?
Mówię o braku komputera, itd. że produktywność taka wysoka a świat grafikę ma świetną, ale oczywiście, korzystam z wszechogromnistych internetów. Oczywiście, w mojej kieszeni znajdzie się smartfon, z którego korzystam. Ale pomimo, że rozumiem, że to znak naszych czasów i ich "choroba cywilizacyjna", jednak ciężko mi się pogodzić z tym, że coraz mniej ludzi chce, umie, próbuje zastępować kontakt face2face komunikatorami, mesendżerami, SMSami i całym tym tałatajstwem. Nie twierdzę, żeby nie używać laptopów, tabletów, telefonów, oczywicha, że wszystko jest dla ludzi, ale jak widzę współczesne gimnazjum-liceum, które z elektronicznymi zabawkami uprawia zabawę równoległą na poziomie przedszkolaków spędzając czas niby razem, ale oddzielnie, to jednak fejspalm bardzo mocno. Pomijając już zupełnie styl ich wypowiedzi, bo mylenie bynajmniej z przynajmniej to już klasyka banału, niestety... zombie z słuchawkami w uszach, niebieską poświatą na mordach i minami zdziwionego wielbłąda, bo przecież gógle za nich myśli. ;) Tak fizoloficznie rzecz ujmując, jak dobrze by na to spojrzeć, to w pewnym sensie już nie żyjemy. Też jesteśmy swego rodzaju zombie, pozbawionymi energii i radości życia, niewolnikami swoich uzależnień i niemiłości.
Mając zatem zdecydowanie dość marudnego, nienawistnego (wszak #uchodźcy i ich widmo), nudnego jak flaki z olejem społeczeństwa postanowiłam przełamać rutynę dnia codziennego. Wszak coś od życia się nam należy i to, że ma się 400 zł w portfelu nie oznacza, że nie można pojechać za granicę na udane wakacje...
Cz. II
No pewnie, że można. I to jeszcze w dwie osoby. 15 czerwca spakowałam się, wzięłam chłopa do samoobrony i radośnie wybraliśmy się w podróż autostopem dookoła Czech i do Chorwacji. Z przyczyn podyktowanych NFZtem do Chorwacji nie dotarliśmy, aaaale Tanvald, Jablonec, Żelazny Brod, Pragę, Hradec, Jaromer i kilka innych odwiedziliśmy. Czeska mentalność jest niesamowita i resetująca. Bez marudzenia, pomocni, rozmowni, etc... nie tylko w stolycy. Poznaliśmy gro zajebistych ludzi nacji i zainteresowań wszelakich, którzy dzielili się jedzeniem, alkoholem miejscem do spania, przeżyciami, uśmiechem a nawet jak czeba było to i srajtaśmą. Błogo upłynął ten ciut ponad tydzień w kraju, w którym piwo jest tańsze od wody mineralnej. Piotr Czerwiński napisał- "Życzę wam kiedyś stanąć o świcie na środku pustego mostu Karola. Jeśli na dodatek zrobicie to z powodu kobiety, on będzie walił wam wokoło zamiast serca, a w uszach będzie słychać wrzask, chociaż nikt nie będzie wrzeszczeć. Starówka naokoło będzie grała wstrząsające symfonie, chociaż nie będzie tam orkiestry. Krwawy świt ochlapie was malinową herbatą, choć będzie sucho. Ten most daje po ryju i utula po własnych ciosach, jest taką wielką, nieprzebraną, bolesną poezją." Nie stałam tam z powodu kobiety. świt przywitał nas szarym niebem i odrobiną mżawki, ale siedząc na moście z nogami dyndającymi nad wolnym nurtem Wełtawy, z butelką cydru w ręku i niebostanem w głowie, kiedy turyści nie walą drzwiami i oknami tylko nieliczni przechodnie przemykają Praga robi niesamowite wrażenie.
A teraz, siedząc spokojnie w domu, zamieniając powoli świat na przeprowadzkowe kartony stwierdzam: po przejściu przez Hradec 20 kilometrów z ciężkimi plecakami, głodni jak sam skurwysyn, nie wiedząc jeszcze, gdzie będziemy spać tej nocy i czy w ogóle, dopadliśmy sklepu. Tam kupiliśmy jeszcze ciepły chleb, sałatkę ze śledzia i piwo. Usiedliśmy w najbliższym parku patrząc, na zachód słońca nad jakimś stawikiem, dzieciaki za nami ćwiczyły spacer na line a chleb okazał się najlepszym, jaki w życiu jedliśmy. Może dlatego, że nic więcej wtedy do szczęścia nie było nam trzeba, a może dlatego, że tak naprawdę nie pewność jutra i ilość zgormadzonych rzeczy jest najważniejsza tylko spokój ducha i głowy? I tylko przejść nam trzeba czasem te kilometry, żeby to zrozumieć.
Spaliśmy na drugim końcu miasta, za drzewami tuż obok stadionu modelarskiego. Chleba przywieźliśmy sobie do domu, wraz z kliszą 36 zdjęć.
Z tej perspektywy spakowanie kilku kartonów przestaje być wyzwaniem nie do pokonania. Byle nie brać do nich złego humoru, stresu i nerwów. A cała reszta? Lepiej będzie usiaść na własnej kanapie z kubkiem gorącej herbaty. Reszta przyjdzie sama, wystarczy jej drobna zachęta.
Subskrybuj:
Posty (Atom)